Mój debiut w 1/2 Ironmana!
Zabieram się za ten wpis od kilku dni. Chyba nadal rozgrywam ten wyścig w głowie, więc ciężko mi go sobie poukładać. W każdym razie postanowiłam, że zacznę pisać. Jeszcze rok temu, gdy czytałam książkę Chrissie Wellington „Bez ograniczeń” miałam wrażenie, że ta historia mnie nie dotyczy. Wiedziałam, że czytam o dziewczynie, która na co dzień znosiła morderczy wysiłek. Trenowała kilka godzin dziennie, pisała o zmęczeniu, kontuzjach, zdarzeniach losowych. Czytając to wszystko miałam niejednokrotnie ciarki na całym ciele i łzy w oczach. Utożsamiałam się z nią przenosząc się myślami do przeszłości, kiedy sama wyczynowo trenowałam, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, by odnieść to do przyszłości. W tamtym momencie jeszcze nie myślałam o sobie ja-triathlonistka.
Pamiętam dokładnie dzień kiedy pojechałam z moim Wojtusiem w zeszłym roku na jego debiut w sprincie w Gdyni. Był taki skwar, że biegnąc z parkingu na miejsce jego startu myślałam, że wypluję płuca i cieszyłam się, że jestem tylko kibicem. Nie wyobrażałam sobie tego by wziąć udział w zawodach, podczas których się płynie, jedzie rowerem i jeszcze po tym biegnie. Dla mnie to była kompletna masakra. Wprawdzie pływanie na studiach miałam przez 5 semestrów, ale błogosławiłam ten dzień, gdy przedmiot ten zaliczyłam przepływając na koniec 400 m z naprawdę marnym wynikiem. Od tamtego czasu minęło przeszło 9 lat i przez ten czas nie weszłam do wody by sobie popływać dla przyjemności. Niestety pływanie nie było dla mnie przyjemne, a dystans, który Wojtuś miał przepłynąć w Gdyni był dla mnie kosmiczny. 750 metrów to dla mnie zdecydowanie za dużo.
Pamiętam doskonale przebieg całych zawodów, najpierw jak Wojtuś wyszedł z wody, później jak pojawił się na rowerze i w końcu gdy wyszedł z drugiej strefy zmian i ujrzałam go na trasie biegowej. Co to wtedy były za emocje. Te tłumy kibiców, zawodników, wolontariuszy. Jakie to było święto sportu. Cała Gdynia żyła tym wydarzeniem. Podobało mi się bardzo.
Byłam na maksa dumna z Wojtusia, że ukończył ten sprint. Dystans i pogoda była dla mnie kosmiczna. Zachwycałam się przez najbliższe dni nad wyczynem mojego bohatera. Pamiętam jak zapytał, czy nie chciałabym spróbować wystartować w przyszłym roku. W pierwszej kolejności popukałam się w głowę i powiedziałam, że nie ma szans, że przecież nie pływam i że będę chodzić na siłownię i czasem biegać. I że to zdecydowanie mi wystarczy. Tym bardziej, że niebawem miałam zaplanowaną operację i wiedziałam, że wypadnę na dłuższy czas z treningu.
Jednak On nie odpuszczał, podpytywał, podgadywał. Nie ukrywam, że zaczęłam się tym bardzo interesować. Tym bardziej, że wiedziałam, że zapisy na Herbalife Ironman Gdynia rozpoczynają się na początku grudnia i miejsca rozchodzą się jak świeże bułeczki. A ja wiedziałam, że pod koniec listopada będę po operacji, więc zapisywanie się w tak słabym momencie mogło być równoznaczne z tym że nie zdążę się przygotować. Trochę nie chciałam ryzykować.
W jakimś momencie, trochę nie pamiętam jak to się zaczęło, udało nam się skontaktować z Sebastianem Karasiem. To był początek października. Wiedziałam, że pływanie muszę ogarnąć pod okiem fachowca. Postanowiłam, że jeżeli Sebastian stwierdzi, że da się ze mnie coś zrobić przez 2 miesiące to się zapiszę na Gdynię, a po operacji dotrenuję i zostanie mi jeszcze trochę czasu. Zaczęliśmy u Seby lekcje. Raz w tygodniu. Ja, Wojtuś i Tomi nasz sąsiad, który również przygotowywał się do tri. Szło nam naprawdę nieźle. Seba uczył nas kraula ekonomicznego, techniki pod pływanie długodystansowe. Jaka była moja radość, gdy zaczynałam łapać to co on do mnie mówi, jak zaczynałam wdrażać elementy techniczne i jak dzięki temu zaczęłam się przesuwać w wodzie, minimalnym nakładem sił. Byłam tak zaskoczona rozwojem sytuacji, że gdy Wojtuś mnie zapytał, czy jestem gotowa na zapisy na Gdynię to odpowiedziałam, że tak i że chcę wystartować w połówce Ironmana.
Hah! No to się zaczęło. Co za rozwój wypadków 😉 Udało się zapisać. Ja, Wojtuś, Tomi i Kewyck na połówkę, a reszta naszego teamu na sprint. Przygotowania ruszyły na początku roku, bo dopiero wtedy mogłam zacząć trenować po zabiegu. Ale miałam już spokojniejszą głowę, jeśli chodzi o pływanie, więc czasu teoretycznie miałam sporo.
Następne miesiące treningowo wyglądały różnie. Najbardziej było stresowo na początku czerwca kiedy po jednym z biegów ulicznych na 5 km odezwała się moja stara kontuzja. Zaczął boleć mnie achilles. Wówczas zaczęłam się poważnie martwić, bo w końcu w połówce na koniec biegniesz półmaraton. Nie da się niestety tego przejść... No cóż wiedziałam, że w miarę mocno przetrenowałam zimę i teraz mogę wykonywać trening zastępczy. I tak przetrwałam do pierwszego startu w Suszu. Na szczęście to był sprint i jakoś przebiegłam. Później kolejna biegowa przerwa, do czasu tri w Poznaniu. I tak od startu do startu nie biegałam, nie czując się pewnie w teoretycznie najmocniejszej mojej konkurencji. No nic, byłam bezsilna i tylko pozostało mi czekać. Czekać na debiut w 1/2 Ironmana 😉 Ufff...
Jesteście jeszcze ze mną? Dobrnęliście do tego momentu? No to zaczynam 😉
Noc przed startem była dosyć spokojna. Udało się wcześnie położyć i w miarę długo pospać. Budziłam się sporadycznie z zimna, zlana potem, jakby mój organizm podświadomie rozgrywał już jakąś walkę. Na szczęście nie miało to wpływu na moje samopoczucie i czułam się wyspana. Moje nastawienie było bardzo pozytywne. Bardzo chciałam ukończyć, więc organizm był w gotowości. Sami wiecie jak inaczej wykonuje się jakieś czynności, gdy się ich pragnie, a inaczej gdy robimy coś bo musimy. Pozytywne nastawienie w wielu sytuacjach jest kluczem do sukcesu. Bardzo chciałam stanąć na starcie i przede wszystkim ukończyć. Nie zakładałam żadnych czasów. Chciałam jedynie przekroczyć linię mety. Nie wiedziałam jak mój organizm zareaguje na tak ogromny wysiłek. Byłam natomiast pewna, że każdy ukończony etap będzie dla mnie sukcesem. Każdy z nich budził we mnie ogromne obawy. Pływanie bo wiecie, że pływakiem nie jestem, rower bo nigdy nie miałam czasu na długie wyjeżdżenia. I oczywiście bieganie bo od początku czerwca mój trening nie wyglądał dobrze.
No dobrze wracając do startu. Zjedliśmy śniadanie, na które wjechały bułki z dżemem truskawkowym i banany oraz kawa. Przygotowani, spokojni, wyjechaliśmy z hotelu. Dzień wcześniej zostawiliśmy rowery i worki z rzeczami w strefie zmian. W Poznaniu przerabiałam już system workowy, więc dla mnie nie były one czymś skomplikowanym.
Byłam naprawdę spokojna. Wiedziałam, że jak mnie nie stratują na starcie to zrobię wszystko by wyjść z wody. Przyjechaliśmy na plażę. Start miałam o 8.10, a reszta chłopaków startowała później. W sumie każdy z nich co 10 minut i tak Wojtuś 20 minut, a Kewyck 30 minut po mnie. Krótka rozgrzewka, przebranie się w pianki, oswojenie z wodą, wodna dogrzewka i pełna gotowość. Próbowałam dojrzeć bojkę przy, której mieliśmy skręcać w lewo, ale na próżno. Mój wzrok, aż tak daleko nie sięgał i to było trochę dobijające.
Wiedziałam, że płyniemy kilometr cały czas prosto w morze, a potem skręcamy w lewo i już z górki. Oczywiście widziałam Wojtusia wzrok, jak musiał się o mnie martwić i stresować. Mnie stresowało to, że on się mną stresuje. Nie ma nic gorszego niż mieć na sumieniu faceta, który się o Ciebie martwi, więc oczywiście musiałam mu ostro powiedzieć, że dam radę i wiem po co tu przyjechałam 😉 Kurcze nie takie rzeczy się kiedyś robiło. Haha, no, nie takie 😉 No dobra, biegi sprinterskie po bezpiecznej bieżni i po swoim torze to trochę inna bajka, ale walczyć umiem i wcale nie potrzebuję akurat w Gdyni jakiegoś szczególnego wsparcia. Tym bardziej, że mimo, że zakładaliśmy, że tą połówkę zrobimy razem to i tak nikt za mnie tego nie przepłynie i że od dawna byłam ustawiona w trybie walki. Walki z samą sobą oczywiście i ze swoimi ograniczeniami. Ok! Buziak i kopniak na szczęście i czekamy 30 sekund do startu.. Naciągam piankę, poprawiam okularki i strzał startera. Cudownie, ruszyliśmy.
Pierwsze chwile, to oczywiście, ciągła rozmowa ze sobą i oswajanie sytuacji. Tylko nie panikuj. Dasz radę, zaraz będzie spokojniej. Płynę, ciągle płynę, krytym kraulem, oddech na lewą. Jest. Udało się, weszłam w swój rytm. Woda wraz z pokonywaniem kolejnych metrów, była coraz bardziej niespokojna. Mocno zaczynało bujać. Znów zaczynałam lekko panikować, nie było zbyt spokojnie. Płynę dalej, czegoś dotknęłam, nie ma nikogo przy mnie, myślę co to. Chwilę później to samo. Bleeee…. To meduzy. Jesssssuuu, dlaczego o tym zapomniałam. Wystraszyłam się na maksa, patrzę gdzie są kajaki asekuracyjne, tak na wszelki wypadek, gdybym padła trupem ze strachu 😉 No nic płyniemy dalej, jeszcze parę razy dostałam, a to piętą w oko, a to ktoś mnie ręką walnął i już jest moja bojka, skręcamy w lewo. Suuuuper. Przepłynęłam kilometr i jeszcze drugie tyle. Płyniemy równolegle do brzegu. Fala coraz większa, nakrywa mnie przy każdej próbie oddechu na lewą stronę, tylko tak mi jest wygodnie. Na prawą nie bardzo umiem i nie chcę próbować. Dam radę, mam nadzieję, że słona woda nie dołoży mi problemów żołądkowych na dalszej trasie. Jupiiii, już bliżej niż dalej. Ok, płynę dalej z meduzami, z pralką kilometr od brzegu, bo przecież dogonili nas najszybsi chłopcy z fali w zielonych czepkach. Wiedziałam, że najgorsze już za mną. Kondycyjnie było super. Nie odczuwałam żadnego zmęczenia. Mogłam płynąć i płynąć. Na szczęście za moment ujrzałam wolontariuszy, którzy pomagali ludziom wchodzić na schody i tak o to wylądowałam w strefie T1.
Spokojnie zaczęłam rozpinać piankę, podeszłam do worka, ściągnęłam go i już byłam w namiocie dla pań. Pianka oczywiście nie chciała schodzić tak jakbym sobie tego życzyła. No ale w końcu się udało. Otwieram worek wyciągam kask, szukam bluzki…i co i jej nie ma. Masakra. Bluzka została w worku w strefie T2 z rzeczami biegowymi. Cudownie pomyślałam. No nic pojadę w samym topie. Humor mi się poprawił gdy założyłam kask. Mój nowiutki, niebieski, piękny, leciutki jak piórko kask ABUS. W dodatku z wysuwaną blendą, wiec nie musiałam brać okularów. Jestem zachwycona tym kaskiem i szczerze Wam polecam, bo nie ukrywam, że podczas ostatnich startów, gdy jeździłam jeszcze w swoim starym kasku bardzo bolała mnie głowa, ramiona i barki. Wcześniejszy kask był ciężki i przez to czułam zbyt duże napięcie w górnej części tułowia i zastanawiałam się jak będzie podczas najbliższych 90 km. Ok, prawie ubrana pobiegłam po rower. Szybciutko wybiegłam ze strefy zmian i ruszałam na trasę. Byłam na maksa szczęśliwa, że udało mi się pokonać mojego demona 😉
Teraz byłam już spokojniejsza, bo po pierwsze wyszłam z wody, pod drugie wiedziałam, że zaraz dogoni mnie na trasie mój Mąż i po trzecie, bo nie zdawałam sobie sprawy jak ciężka przede mną trasa. 90 km przede mną, boję się o mój kościsty tyłek i plecy, ale tak naprawdę cały dystans musiałam walczyć ze strasznym zimnem. Zapomniałam tą koszulkę i marzłam, był okropny wiatr, musiałam strasznie mocno trzymać kierownicę by nie pofrunąć i jeszcze ta trasa. 60% trasy pod górę. Pierwsze 15 km non stop pod największą górę, a potem już ścieżka w lesie. Wiedziałam, że jak nie wyląduję w rowie przez ten wiatr to jak już będę w lesie to będzie bezpieczniej tylko czemu tak zimno. Potem z kolei modliłam się o to by było trochę słońca. Mijali mnie, wszyscy mnie mijali na tym rowerze. Oczywiście niektórzy dziwnie na mnie patrzyli, że taka goła, inni współczuli, jeszcze inni kibicowali, a zdarzyli też się tacy, którzy zagadali, że im też zimno 😉 Dodatkowo usłyszałam parę razy, że jestem foczką. No nic chociaż tyle 😉 Będąc po 20 kilometrze słyszę, jakiś wrzask z tyłu. Przy tym wietrze ciężko było usłyszeć co to i kto to, ale na wszelki wypadek zjeżdżam na prawo. Jupiiii, okazało się, ze to mój Wojtuś tak się cieszył, że mnie zobaczył, ze wyszłam z wody. Był lekko zdziwiony bo przez cały czas wypatrywał żółtej koszulki, a tu niespodzianka. Niebieski top 😉
Dalsza część trasy przebiegała wspaniale, oczywiście oprócz tego, ze zimno. Sporo rozmawialiśmy, dołączył do nas nasz wspólny kolega Paweł i tak w trójkę przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów. Pod koniec dojechał do nas Tomi, z którym też udało się pogadać przez chwilę. Cudowne to było jak mijali mnie znajomi. Przy okazji pozdrawiam wszystkich i dziękuję za wsparcie. Stwierdzam jednoznacznie, że triathloniści to wspaniała rodzina.
Pod koniec dystansu, bardzo mocno czułam już uda. Czworogłowe miałam mocno spięte, czułam niedotrenowanie w tej konkurencji. No nic najważniejsze to dojechać. Dotarliśmy z Wojtusiem do T2. W sumie nie było źle. Dziwne uczucie jak zeszliśmy z rowerów. Nogi sztywne na maksa. Miałam wrażenie, ze siodełko przyczepiło mi się do spodni 😉 Ta zmiana zeszła nam dłużej. Niestety nie obyło się bez dłuższej wizyty w toalecie. Chociaż i tak żywieniowo wszystko super. Zjadłam żele i batony plus wypiłam cały bidon iso.
Ok po wizycie w toalecie szybki skok po worki do strefy, zmiana butów, banan, czapka, okulary na drogę i biegniemy. Przed nami 21 km. 3 pętle, wokół mnóstwo kibiców, wolontariuszy, znajomych. Wspaniale. W końcu też zrobiło mi się ciepło 😉 Plan był taki biec kiedy się da, a na punktach żywieniowych chwycić w garść to co trzeba, zjeść i ruszyć dalej. Najlepiej mi wchodziły banany, pomarańcze i czekolada. Przez cały dystans nie było tragedii. 3 długie podbiegi na Świętojańskiej nie robiły na mnie strasznego wrażenia, chyba tu procentowała moja ulubiona jednostka treningowa, jaką jest niewątpliwie siła biegowa 😉
Schody zaczęły się po 18 kilometrze, kiedy dosłownie w jednym momencie odezwały się chyba wszystkie moje kontuzje nóg i zaczęły łapać nas skurcze. Zaczął boleć mnie achilles i kolano z lewej strony, czyli oznaczało to problemy z pasmem biodrowo-piszczelowym. W dodatku moje czworogłowe ważyły chyba 2 tony. No nic ostatnie 3 kilometry dały nam się we znaki. Częste postoje na rozciąganie, bo to przynosiło ulgę na kilkanaście metrów. Ale byłam już szczęśliwa. Wiedziałam, że choćby nie wiem co się będzie działo to ukończę, to dojdę, doczołgam się, czy doturlam. Już miałam wszystko. Na szczęście po dłuższym rozciąganiu problemy się zmniejszyły i ostatni kilometr mogliśmy dobiec. Zobaczyliśmy przed sobą zielony dywan, chwyciliśmy się za ręce, a spiker mówił nasze nazwisko pytając, czy poznaliśmy się na trasie ? 😉
Jest mamy to! Rzuciłam się Wojtusiowi na szyję i popłakałam jak małe dziecko. Całe napięcie, stres i wszystkie emocje zeszły ze mnie w jednej sekundzie. Byłam obłędnie szczęśliwa. Zrobiłam to! Ukończyłam ½ IM razem z moim ukochanym Mężem. Dziękuję Ci za to Kochanie. Dziękuję, ze bawisz się ze mną w sport, że mnie motywujesz, wspierasz, troszczysz się o mnie. Dziękuję, że mnie namówiłeś, dziękuję, że jesteś!!!!
Jestem bardzo szczęśliwa. Wygrałam ze sobą. Ze swoimi lękami, obawami, demonami, ze swoim lenistwem.
Cały dystans oceniam wspaniale. Pływanie totalnie na plus, rower do wytrenowania, bieganie tak samo. Może kiedyś się skuszę, by mocno pocisnąć cały dystans. Nie tylko na ukończenie, ale na wynik. Chociaż czasy uprawiania sportu dla wyników mam już za sobą i nie chcę się tak wkręcać, bo nie chciałabym by uprawianie sportu rodziło we mnie frustrację. Chcę się cieszyć, bawić tym, chcę to godzić z moją rodziną i innymi pasjami. Nie chcę się temu poświęcać w 100 procentach. Cieszę się, że w końcu ja nic nie muszę. Sport daje mi niesamowitą wolność. Chcę podnosić sobie poprzeczkę, przełamywać swoje opory, chcę próbować nowych rzeczy, ale chcę to robić z moimi najbliższymi, z moim mężem, z moimi córeczkami i na moich zasadach. W innym wypadku nie wbieglibyśmy razem na metę, nie przeżywali tego tak magicznie. Dla mnie to jest mój horyzont i nie ukrywam, że myślę by go przesunąć. Chcę przeżyć swoje życie na własnych zasadach. Szukam inspiracji 😉
4 Odpowiedzi
Honorata
Brawo Edyta! Jesteś prawdziwym wzorem godnym naśladowania!:) Trzymam kciuki za Twoje kolejne wyzwania! Niech moc będzie z Tobą.
Klaudia
Dzieki Tobie jestem pewna, ze mi tez kiedys uda sie sprobowac tri! Marze o tym, przesune granice I zrobie to! 🙂
Sebastian
Popłakałem się, poważnie Haha
Bardzo ciekawa historia, brawa dla męża, że został przy Tobie i Cię tak mocno wspierał, jesteście cudowni!:)
Dobra, mężowi pogratulował a o Tobie ani słowa 😂 Tobie również gratuluję, że wygrałaś z bólem, nie jeden by zrezygnował i dotrwalas do końca morderczego dystansu (NO BO BĄDŹ CO BĄDŹ 1/2 TO NIE MAŁO! Mimo swego brzmienia:D ) Powodzenia i sukcesów!
Edyta Litwiniuk
dziękuję 🙂